The Summit TimesTHE SUMMIT TIMES



Z cyklu: moje legendy o chlopcu. Czesc III.

WIELKA PRZYSLUGA

Ewa Emill

Mial dopiero szesnascie lat, ale od dawna nie byl mlody. Wczesnie zdobyl wiedze o ludziach i wysnul z niej potrzebne wnioski, wczesnie tez zaczal zarabiac na chleb, dobrze wiedzac, ze uczciwosc zmniejsza zarobki. Handlowal czym sie dalo, posredniczyl, kupowal i sprzedawal poufne wiadomosci lub zalatwial przerozne sprawy.

Byl niski, drobny i chudy - jak wielu synow Izraela. Zaiste, Bog nie obdarzyl go wspanialoscia ciala, lecz jakiez to ma znaczenie? Przeciez kiedys dorobi sie wlasnego sklepu i bedzie bardzo bogaty!

Z licznej gromadki rodzestwa pozostala przy zyciu jedynie dziesiecioletnia Lea, ktora milczac usmiechala sie do niego niesmialo... i odrazajaco, bo nie miala przednich zebow. Podarowal jej kiedys znaleziona jedwabna wstazke - i od tego czasu witala go z usmiechem, na widok ktorego robilo mu sie niedobrze.

Lea miala rozne zalety - i Maly moze by ja nawet polubil, gdyby mu tak nie obrzydla jej wdziecznosc. Gdy przebywal w domu, dbala o niego troskliwie, cicha i pokorna, gdy zas wyruszal w kolejna podroz - irytujaco smutna.

Te wedrowki do roznych miast i osiedli dawaly mu radosc zycia. Czul sie szczesliwy idac nowymi drogami lub ulicami... i milosnie macajac sakwy pelne nowych monet.

A chwila byla wyjatkowo pomyslna dla niego, gdyz Rzymianie zarzadzili spis ludnosci w podbitych krajach. Poniewaz kazdy musial zglosic sie w miejscu urodzenia, drogi ozywily sie gwarem wedrowcow.

Maly wiedzial, ze teraz moze zarobic duzo. Zmeczeni dluga droga, wyczerpani skwarem bezlitosnego sloca, ludzie nie beda sklonni targowac sie. Wzial wiec na kredyt troche ladnej bizuterii, nakupil roznych smakolykow i sporo plackow niekwaszonych, zaladowal to wszystko na osiolka i wyruszyl do Jerozolimy... Gdziez bowiem mogl sie spodziewac wiekszych tlumow i hojniejszych bogaczy?

Osiolka kupil za trzyletnie oszczednosci. Gdy przygasla w nim niechec do zwierzaka za "wyrzucone" na jego kupno pieniadze, polubil go i niemal przestal znecac sie nad nim.

Tego dnia szedl od samego switu. Sloce juz sie schowalo za lagodny stok wzgorza, a miasta wciaz nie bylo widac; po wielu godzinach marszu kazdy krok byl cierpieniem. Osiol tez ledwie czlapal, a stekal coraz zalosniej.

- Ty nie udawaj, ty lajdaku! - krzyknal ze zloscia Maly.

Jak szybko gestnieje mrok! Juz zaczyna przechodzic w ciemnosc. Barwy zachodu gasna szybko. W coraz blizszej ciemnosci czeka noc.

Zaswiecila sie milionem gwiazd. Jedna z nich - wieksza i jasniejsza - lsni tuz nad widnokregiem. W malej dolince plonie ognisko, dokola siedza pasterze. Gdy podszedl do nich, przyjeli go zyczliwie.

Zauwazyl, ze sa czyms wzruszeni, nie spytal jednak o nic. Czekal roztropnie, az sami zaczna mowic. I nie zawiodl sie.

Sluchal z rosnacym zdumieniem. Aniolowie? Alez oni nie ukazuja sie byle komu, a zwlaszcza zwyklym pasterzom! ...Dziecko? Urodzilo sie dziecko, ktore stanie sie zbawca swiata? I urodzilo sie w stajni? Z ubogich rodzicow? Przeciez ktos taki powinien urodzic sie w palacu, u moznych, bogatych ludzi! Bo czego moze dokonac czlowiek biedny, i to w podbitym kraju?

Lecz ci pasterze widzieli dziecko - i sa polprzytomni z wrazenia. Ale pasterze sa naiwni i latwowierni, a zawsze mozna powiedziec, ze jakies dziecko bedzie wodzem i zbawca. Narod zydowski ciagle czeka na wybawiciela. Ilu juz bylo takich zbawcow - zwlaszcza w ostatnich czasach!

Dziecko wydalo sie pasterzom niezwykle, bo juz oczekiwali niezwyklosci, zreszta ludziom niejedno wydaje sie niezwykle - i to przydarza sie nawet madrym starcom, takim jak czcigodny Abiram, sasiad rodzicow Malego.

Liczne jest potomstwo Abirama, lecz on ma usmiech tylko dla swej czterdziestej siodmej wnuczki, pieknej Halimy. Gdy urodzila niezwykle brzydkiego syna, on podziwial tego potworka - i potem nikt nie odwazyl sie zle mowic o jego wnuku.

Ciekawe, jak wyglada tamto dziecko. Pasterze mowili o nim glosem lamiacym sie ze wzruszenia...

Tak, nie mozna wykluczyc niejakich mozliwosci...

Jesli kiedys uzyska ono rozglos czy wladze, warto bedzie znalezc sie przy nim.

Wypytal ludzi o droge. Powiedzieli mu, ze do Jerozolimy musialby isc ponad godzine, a potem czekac pod murem az do rana, lecz jesli pojdzie boczna droga, wnet ujrzy swiatla Betlejem.

Betlejem? Przeciez tam urodzilo sie to dziecko!

Kamienista, lecz krotka droga wiodla lagodnie pod gore. Gdy Maly doszedl do wierzcholka, odetchnal z ulga: najblizsze domy miasteczka byly juz blisko.

W Betlejem zauwazyl niezwykle ozywienie na kretych uliczkach. W przepelnionych gospodach nie przyjmowano juz podroznych, wiec dlugo nie mogl znalezc noclegu. Wreszcie zaofiarowano mu miejsce na podworzu - zgodzil sie, zbyt zmeczony, by szukac dalej.

- Ajajaj! Co za tlok! - mowil do swego osla. - Jakby wszyscy mieszkacy Judei urodzili sie w Betlejem. Przesta stekac, niedolego! Ja wiem: ty chcesz, zebym zdjal z ciebie toboly i zeby je zlodzieje ukradli!

Polozyl sie w cieniu drzewa, lecz bal sie zasnac. Zmeczony czlowiek spi mocno, a zlodzieje czyhaja.

Gdybyz mogl zapomniec o pieknej Halimie! Gdybyz mogl zgasic jej widok, jasniejacy w pamieci! Dlaczego pragnie patrzec na nia bezustannie, posiadac ja chocby w snach?

- Zmiluj sie! - blaga Halima. - Miej litosc!

Kleczy przed nim, pelna leku i pokory. Po jej twarzy biegna lzy z plynnego zlota...

Nagle ujrzal nad soba zielone galezie i jasne, sloneczne niebo. A wiec znowu snil o niej!

Chcial wyruszyc do Jerozolimy jak najwczesniej, lecz musial przedtem zobaczyc to dziecko.

Znalazl je w niewielkiej grocie. Spalo na sianie przykrytym kawalkiem czystego plotna. Siedzaca przy nim mloda niewiasta badala go spojrzeniem. Poczul jakby strach, wiec pochylil sie nad dzieckiem - i juz musial patrzec na nie.

No coz, dziecko jak kazde... Chociaz...

Pamietal swoje rodzestwo, niemowleta mizerne i drobne. Z takich dzieci wyrastali ludzie drobni, niscy. A to dziecko jest wieksze, ma dluzsze rece i nogi, wieksze dlonie i stopy. Wyrosnie z niego mezczyzna raczej wysoki.

Ale waskie ramiona i szczupla klatka piersiowa nie zapowiadaly silacza o atletycznej, poteznej budowie ciala. Ten rzekomy zbawca bedzie chyba watly, nie udzwignie wielkiego ciezaru... Na przyklad krzyza...

Dziecko zbudzilo sie. Spojrzalo na Malego i zaczelo plakac. Maly cofnal sie - i dziecko ucichlo.

Do groty wszedl zatroskany mezczyzna.

- Mario! - zawolal. - Nie dostalem nawet chleba! Zabraklo zywnosci w calym miescie, wszystko juz wykupione.

Maria usmiechnela sie z czuloscia.

- Nie martw sie, Jozefie! Nic sie nam nie stanie, gdy troche poczekamy na chleb.

- Troche!! - zawolal Jozef z rozpacza. - Niewiasto! Przeciez ty karmisz dziecko! Przeciez ty musisz jesc!

Maly jeszcze nie sprzedal calego towaru, mogl wiec odstapic Jozefowi kilka plackow, lecz nie mial na to ochoty. Nie podobali mu sie ci ludzie. Cofnal sie, chcac odejsc, lecz nagle zobaczyl ulozone pod sciana szkatulki. Przypomnial sobie, co pasterze mowili o darach medrcow ze wschodu...

To zmienialo sytuacje.

Rozjasnil oblicze szerokim usmiechem i rzekl serdecznie:

- Jestem szczesliwy, ze moge ci wygodzic, szlachetny panie! Mam placki niekwaszone i troche pozywnych smakolykow, doskonalych dla karmiacej matki.

Jozef usmiechnal sie radosnie.

- Sam Jehowa poslal ciebie tutaj! - zawolal goraco. - Pokaz nam wiec swoj towar. My nie mamy duzo pieniedzy, lecz w takiej chwili targowac sie nie bedziemy.

Maly handlarz zacisnal wargi, zeby nie wybuchnac smiechem. Tylko wariat zapowiada, ze chetnie pozwoli sie ograbic.

Zaczal zdejmowac z osla tobolki.

- W tym pudle jest przesliczna bizuteria - zwrocil sie do Jozefa, lecz Maria przerwala mu szybko:

- Nie zdejmuj tego! Daj tylko placki.

Maly znow siegnal po tobolek.

- Tu mam wspaniale slodycze.

- Slodyczy tez nie kupimy - przerwala mu niewiasta.

Maly poczul, ze rosnie w nim gniew.

- Co wlasciwie chcecie kupic ode mnie? Mam jeszcze placki niekwaszone - mowil malo zachecajacym tonem. - Ale co ja na tym zarobie? Tyle co nic.

Jozef rozjasnil sie.

- Daj nam te placki! Wszystkie!

- O! Jakie ladne szkatulki! - zawolal po chwili Maly, udajac, ze wlasnie je dostrzegl. - Potrzebna mi taka szkatulka. Chetnie ktoras z nich kupie.

- Te szkatulki sa darem medrcow ze wschodu - wyjasnil Jozef. - Chcemy ofiarowac je swiatyni.

- Ja rowniez chce zlozyc ofiare w swiatyni - zapewnil go Maly. - Daj mi za moje placki jakis drobiazg z tych szkatulek, a ja to ofiaruje Jehowie. (Niech moje klamstwo spadnie na glowy moich wrogow! Amen! Amen! - czym predzej powiedzial w mysli.)

Zimny dreszcz wstrzasnal cialem Jozefa. Nie wolno naruszac darow przeznaczonych dla Jehowy! Przejety skrucha i przykrym niepokojem, Jozef juz chcial odmowic malemu handlarzowi, lecz nagle runelo na niego przerazenie. Przeciez on skazuje na glod karmiaca matke! Jehowa powierzyl mu w opieke przyszle zbawienie swiata, a on...

Gdy poczul, ze odzyskuje glos, wychrypial:

- Daj nam kilka plackow i wybierz sobie za to cos ze szkatulki.

Maly spryciarz przykucnal przed szkatulkami i otworzyl je, a potem zamknal dwie mniejsze i wysypal zawartosc najwiekszej, pelnej drobnych wyrobow ze zlota.

Znal sie na zlocie. Stary Abiram byl zlotnikiem i on duzo sie od niego nauczyl. A teraz jego wzrok wylowil z plataniny lacuszkow i ozdob cos naprawde cennego: niby skromny wisiorek ze zlota najwyzszej proby, o przeslicznym ksztalcie i wzorze.

Wyciagnal ku Jozefowi dlo, na ktorej lezal wisiorek.

- Za mlody jestem i za ubogi, zeby sie znac na zlocie. Za to znam sie na plackach - dodal z usmiechem.

Zdjal z osla dwa tobolki.

- Tu sa lepsze placki, a tu... tez doskonale. Tyle, ze juz ich niewiele zostalo.

Wyszedl z groty, zeby nie widziec dziecka. Usiadl pod drzewem. I nagle stanela przed nim Halima. Wrazenie bylo tak silne, jakby stanela przed nim zywa.

Ta milosc nie przyniosla mu zysku. Przyniosla kleske. Wiec porozumial sie z dostawcami nie-wolnic do domow rozpusty w innych krajach. Tanio im sprzedal informacje, jak i gdzie maja zrobic zasadzke i porwac Halime.

Straszny jest los tych niewolnic. Los Halimy tez bedzie straszny. Ale ona zasluzyla na to.

Zal mu troche sedziwego Abirama, ktory zawsze okazywal mu zyczliwosc i kilkakrotnie pomogl wydobyc sie z klopotow. Ale Halima musiala zniknac. Musiala.

Nagle uslyszal glos Jozefa:

- Zobacz, cosmy wzieli.

Z trudem opanowal chec smiechu. Nie! Nie doda im ani jednego placka. Nie jest na tyle glupi, zeby innych uczyc rozumu.

Porozmawial z nimi jeszcze troche i dowiedzial sie, ze Jozef jest ciesla z Nazaretu. Moze przyda sie ta wiadomosc. Jesli to dziecko naprawde zos-tanie kims wybitnym, znajomosc z nim moze sie oplacic. A ktoz by nie przyjal zyczliwie czlowieka, ktory uchronil od glodu jego rodzicow.

Wdziecznosc tych dwojga byla wrecz zabawna, a Jozef, zegnajac sie, zapytal:

- Jak sie nazywasz? Chcialbym znac imie tego, kto oddal nam taka wielka przysluge.

Maly usmiechnal sie i odpowiedzial:

- Judasz Iskariota.


TST, Vol. 2, No. 7/1994


The Summit Times


Salski@dnai.com


© Copyright 1996 by Andrzej M. Salski